Strona:X de Montépin Marta.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi go pan.
— Skoro trzeba, ale odtąd radzę panu nic przeciw nam nie przedsiębrać.
To było powiedziane tonem groźby.
— Nie mam w tem żadnego interesu bo oddalibyście cios za cios! odpowiedział Robert. Za miesiąc będę miał zaszczyt zobaczyć się z panem.
Bratobójca skierował się ku drzwiom gabinetu i opuścił pałacyk, odprowadzany przez barona aż do bramy.
Powracając tą samą drogą, przez ulicę Ojców Świętych ku wybrzeżu, gdzie zamierzał wziąć dorożkę, Robert mówił do siebie:
— Jeżeli nie przyjmę ich propozycji, ci ludzie znajdą sposób, ażeby mnie zgładzić i to tak, że nikt nie będzie mógł posądzić o morderstwo. Przygotują jaki wypadek. Bądź cobądź są oni silniejsi odemnie! I pomyśleć, że jedyny człowiek, który może mi doradzić i pomódz, zniknął niewiadomo gdzie. Dokąd wyjechał O’Brien? Co się z nim stało? Co porabia?
W chwili gdy zadawał sobie to pytanie, uczuł, że go ktoś zlekka dotknął. Ździwiony obrócił się.
Człowiek, którego widzieliśmy w karetce, potem pieszo, był o dwa kroki od niego i głosem cichym i prędkim rzekł doń:
— Bierz pan to i idź spiesznie, nie oglądając się za mną. Może ktoś z ulicy Verneuil szpiegować pana.
Robert nie poznał ani osoby, ani głosu. Wziął nie bez niepokoju kawałek papieru, który mu wsunął do ręki.
Człowiek z karetki ciągnął dalej:
— Czytaj pan i nie odwracaj się.