Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mam otwarte na świat oczy i stopniowo przejmowałam od niego uczucia, przekonania, stawałam się zupełnie inną — podobną do swego mistrza... Ach Boże, przecież ja go kocham jeszcze! Gdyby w tej chwili już nie błagał, nie prosił, lecz rozkazał, poszłabym za nim jak niewolnica i byłabym szczęśliwa. Ja nie mam rozumu, nie mam przekonań, woli, mam serce tylko! Nie, on nie powróci! Jestem teraz istną nędzą, do której się już nic w życiu nie uśmiecha, straszliwą igraszką losu. Uczucie okuło mię w pęta i uczyniło tak słabą, że się gnę oto pod brzemieniem swej niedoli. Czy zdołam wytrwać? Ta szalona tęsknota, ten ból okrutny muszą mię zabić. Dawniej w modlitwie szukałam pociechy, a teraz nie umiem się modlić: Bóg jak gdyby się odwrócił ode mnie.
Część jakaś winy i na mnie samej cięży... Ach, dlaczegom ja płakała, widząc jego obojętność? Jeżeli już każdej miłości takie są dzieje, że uczucie stygnie, to powinnam była przenieść jego zmianę. Istotnie, mogłam się od łez powstrzymać, a byłam podobna do rozpieszczonego dziecka. Mój płacz nie mógł być dla niego przyjemny. A te przykre wyrzuty, które mu czyniłam? Pamiętam jakby dziś, spotykamy się, patrzę — on jakiś roztargniony: w oczach obojętność, na ustach