Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Opuścił klasę, wyszedł na korytarz, a w skrytości ducha myślał:
— Czuję, że mi teraz jakoś lepiej, niedyspozycja mija, apetyt przychodzi. Pójdę sobie dziś na obiad „Pod daszek“, będę jadł buljon z jajkiem, zraziki po parysku z pomidorowym sosem, omlecik z konfiturami — wolałbym z pieczarkami, ale się boję... Potem — kawa czarna, kieliszek pipermentu. To musi uregulować...
— A jakże się tam, panie profesorze, popisuje druga klasa? — zapytał przełożony, pan Dryblaski, zastępując drogę Brzdączkiewiczowi.
— Druga klasa? Phi, nieźle! Rozwija się głowy i serca chłopaków.
— Czy przypadkiem pensjonarze nie wyrywali się dzisiaj z czemś niepotrzebnem i niestosownem?
— Niech Bóg broni! Wprawdzie niektórzy dawali głupie odpowiedzi, ale to rzecz zwyczajna. Z głupstw trzeba dzieci naprowadzać na ścieżki mądrości.
— Ja to wiem dobrze! Tylko, panie profesorze, czy pensjonarze nasi nie wyrywali się z pewnemi wyrazami, które nie miały żadnego związku z lekcją?
— Związku z lekcją ściśle przestrzegam, a wszelkie odezwanie się ucznia służy mi tylko za pretekst do udzielenia klasie sto-