Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

349
ONGI.

brzemieniem, nikt łoża nawet boleści lat kilkunastu nie opuszcza bez żalu i tęsknoty. W chwili rozstania pani Spytkowa poczuła ten ucisk i płakała. Zresztą... zostawiała tu dziecię!
Eugeniusz czuł także łzy w oczach.
— A! zawołał — instynktem nienawidziłem tego człowieka, choć pierwszy o niczém nie wiedząc, sprowadziłem go tu sam... Ja go zabiję!
— I mnie z nim zabijesz chyba razem, odezwała się matka. To, com postanowiła, stać się musi. On cierpiał dla mnie; ja idę cierpieć dla niego. Rzucona kość, stało się! Z wroga Spytków przerobię go na przyjaznego im człowieka.
— Nigdy on takim nie będzie, rzekł chmurno Eugeniusz, który pod ciężarem tego ciosu czuł się jakby podrosłym i zmężniałym. Nie godzi mi się ani sądzić méj matki, ani jéj wymawiać, że dom ten okrywa drugą żałobą i wiekuistym wstydem... ale mi wolno ją błagać...
— Synu mój, przerwała wdowa: wszystko byłoby próżne. Ja mam wolę żelazną, a com rzekła, to się stanie, mimo łez, które wyleję. Dotrwałam tu, wychowałam cię, byłam wierną moim obowiązkom; — ale dziś odzyskuję siebie i słucham tylko własnego sumienia... Niech boże błogosławieństwo strzeże waszego domu, który od téj chwili być moim przestaje... A! nie przeklinaj i nie pogardzaj matką! dodała ręce łamiąc... i znowu na kolana upadła.
Eugeniusz stał jak martwy.
— Jeśli się to ma stać, rzekł, dla czegoż tak nagle? Niech się spełni wola twoja, ale tu, ale w inny sposób... Nie uciekaj od nas.
— To być nie może, przerwała Spytkowa: nie