Strona:Wybór pism J. I. Kraszewskiego T.XI.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

121
SFINKS.

— Gdzież by najmniejsze podobieństwo?
Portret bowiem aby był oceniony powszechnie, potrzebuje być albo doskonałém arcydziełem albo karykaturą. Tłum, który rozumie każdą fizyognomię po większéj części z jéj strony prozaicznéj, w rysunku szuka także wyrazu codziennego, nie ideału, nie typu, do którego familii należy oryginał portretu.
Kilka dni pozostawało do oczekiwanéj z dawna chwili: w domu niedostatek, wierzyciele codzień dokuczliwsi, Żarski uprzykrzony, wygód coraz bardziéj brakło; jeden Mamonicz podsycał po trosze, poddając nie wiedzieć jak zarobionego grosza, na wydatki codzienne.
Po nocach wyrzynał on lalki lipowe i sprzedawał je ukradkiem do sklepów za bardzo nizką cenę. Ile go kosztowała ta wyrobnicza praca, trudno opisać. Ale że to się przynajmniéj łatwo wyprzedawało prawie zawsze, robił je chętnie. Żył sam bułką i mlekiem, ograniczał się jedną izdebką; a co zapracował, oddawał Janowi lub częściéj słudze domu, mówiąc:
— Wypłacam się powoli com u twego pana pożyczył dawniéj, w lepszych czasach.
Sam wesół i swobodny, nigdy nie narzekał, nie skarżył się, a za całą nagrodę godzin kilka w dniu lepił z gliny z owym ogniem, łatwością i natchnieniem, które mają tylko wybrani.
Jan tymczasem malował obraz, ale bezsilnie, bezdusznie, rzucając go co chwila i nie mogąc myśli połapać, nierad swojéj robocie zmęczony nią, zbity niepowodzeniem. Długi (a Żarski najwięcéj mu pożyczał) dochodziły pięciu tysięcy; grunt dotąd był nie sprzedany.
Stary amator nadszedł nareszcie raz na Jana tak zbolałego, tak zrozpaczonego, iż zmiarkował, że teraz