Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Raczcie mówić — rzekł lekarz.
— Słyszałem, coście wygłaszali tłumom na dziedzińcu, mistrzu Marcinie. Słowa wasze były jak miedź pusto brzmiąca, podobne raczej do bulgotania cuchnącej wody w rynsztoku. Nie z nieba, nie z nauki poczerpnięte, ale raczej z gnuśnego mózgu wyszłe.
— Raczcie wybaczyć...
— Nie skończyłem jeszcze — przerwał gość. — Nie godzi się okłamywać nieświadomych prostaczków. Dlaczegóż jesteśmy szafarzami wiedzy, czy na to, aby ją chować zamkniętą? To i pocóż nam ona? „Żaden świece nie zapala i nie stawia w skrytości ani pod korzec, mówi Pan, ale na świecznik, aby którzy wchodzą widzieli światło. Patrz tedy, żeby światło, które w tobie jest, ciemnością nie było“.
— Zapominacie, że nie o wszystkiem tłumowi mówić można — odezwał się wreszcie Marcin.
— Ale okłamywać go się nie godzi.
— Jam nie kłamał.
— Mistrzu Marcinie, odkąd jesteście w służbie królewskiej, lis wam z za kołnierza wygląda. Czyście już zapomnieli tego, co wam niegdyś świętemi usty głosił w Pradze? Męczennika Husa zapomnieliście?
Marcin się zerwał z krzesła drżący.
— Przestańcie, przez litość! Czy chcecie mnie życia i mienia pozbawić?