Strona:Wincenty Kosiakiewicz - Trzydzieści morgów.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Dzień się poczynał. Naprzód ze wschodu szło świtanie i przecierać zaczynało ciemności nocne. Wtedy obudziły się ptaki w trawach śpiące i świergotać zaczęły i harmider robić, jakby na jarmarku jakim.
Potem poczerwieniało na wschodzie, jakby kto tam krwawej farby rozlał i pomalutku w tej czerwieni wychodzić zaczęło z za ziemi na niebo słoneczko.
W Bratkowie ruch powstał. Ledwo co nieco światła wsunęło przez okno do której izby, zaraz budził się czujny gospodarz i skrzętna gospodyni podnosiła ze snu dzieci, lub parobków, lub dziewki i nie zadługo w zagrodzie każdy brał się do swojej roboty.
Wszystkiego tego nie widział już w owym dniu stary Tomasz, bogaty włościanin, który od dwóch miesięcy złożony ciężką chorobą, nie podnosił się z łóżka. Zmarł on w nocy prawie niespodziewanie. Choć chorował bowiem, nie myślano, aby takiego silnego chłopa tak prędko choroba na śmierć zmogła.
A jednak zmogła.
Leży oto na łóżku na wznak, nieruchomy, z głową zadartą do góry, z otwartemi ustami, z oczami patrzącemi sztywnie we drzwi komory. Zmienił się