Strona:Wincenty Kosiakiewicz - Trzydzieści morgów.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bartek wrócił na środek izby.
Choć mu markotno było za starym, ale i on przecież był gospodarzem i on uważał prawie za swoje Tomasza morgi. Czuł on, że do tej ziemi ma prawo, bo ją przez lat tyle rękami własnemi uprawiał, jeno nie przemyśliwał nad tem, bo sposobu żadnego nie widział.
Ale kobieta jest przebieglejsza od chłopa. Jagna wnet pomyślała sposób, jeno nie śmiała odrazu powiedzieć o nim Bartkowi.
Zaczęła więc wyrzekać na zmarłego. Mówiła, że powinien był testament napisać i choć połowę gruntu jej przeznaczyć za to, że tyle lat koło niego chodziła i dogadzała mu lepiej, niżby to rodzona córka zrobiła. A stary ani pomyślał o tem, żeby wynagrodzić jej trudy, umarł spokojnie i teraz grunt zabiorą siostrzeńcy, a przez całe życie ani krzty serca do starego nie mieli, nie szanowali go i wyzywali ciągle za oczy.
Bartek spuścił głowę ku ziemi i na to gadanie odpowiadał tylko od czasu do czasu:
— A juści.
Potem umilkła Jagna i przez czas długi żadne się nie odezwało. Tymczasem już dzień był zupełny na świecie, a zegar na ścianie wskazywał godzinę szóstą.
Jagna milczała i myślała.
Wreszcie, jakby postanowienie przyszło jej do głowy, bo zwróciła się do Bartka i po cichu, choć niktby przecie nie usłyszał, szepnęła do niego.
— Słyszysz? nie mów nic nikomu, że stary zmarł. Ani słowa. Idź przez wieś, jakby się nic nie stało. Wstąp do Aplasa i powiedz, żeby duchem tu przyszedł, rozumiesz?
Bartek spojrzał jej w oczy.
Domyślił się, że Jagna sposób na ostanie przy gruncie znalazła, ale nie miał śmiałości zapytać się,