Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kienki za upierzenie anielskie biorą, a woale swoje za skrzydła… Nie, panno Amo, dużo złego popełniłem, ale takich zbrodni na sumieniu nie mam!
AMA (bezradnie opuszcza głowę, za chwilę podnosi nań oczy, napełnione łzami).
ALFRED (wzruszony): Panno Amo! Panno Amo! niechże pani… cóż znowu?
AMA: Już… jużem spokojna… Chwilowe tylko rozdrażnienie… Tyle to mnie kosztowało, zanim się zdecydowałam… Teraz, to przyjęcie…
ALFRED: Prawda…. Gbur jestem, niewdzięcznik.
AMA: Myślałam, że inaczej, że pan pojmie. I ja przecie mam duszę! A tam — już wytrzymać nie mogę!
ALFRED : Znam naszą filisteryę, znam!
AMA: Nie zna pan… Pan zawsze stwarzał sobie drugą egzystencyę, gdzie była poezya, sztuka… A ja… panie! w jakim świecie ja żyć muszę! Ani jednego poety, ani jednego artysty dotąd nie znam! Tylko… Zna pan coś obrzydliwszego nad los panny na wydaniu? Jeszcze kilka tygodni — a pierwszego z brzegu — aby przecie raz…
ALFRED: Tylko to nie, panno Amo, tylko to nie!
AMA: To też… bronię się jak mogę, przed papą i ciocią, ale… sił mi już nie staje!