Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sztą wieczorem… porozmawiamy spokojnie. Tembardziej, że spieszno mi do biurka. Mam wrażenie, że poprostu jakieś źródło we mnie się otworzyło… Do widzenia, moi drodzy! A głowy do góry! (Wychodzi).
ALFRED (po chwili): Uważasz… jeszcze na odchodnem musiał mię ukłuć swoją twórczością… Gadzina!
FELKA: Ja go jakoś nigdy nie rozumiem. Taki dziwny. Ale tyś go zawsze tak chwalił!
ALFRED: Któż mógł przypuszczać, że i on, Bodenius… Że jego nazwiska dotąd i pies nie zna, a ja nabyłem trochę rozgłosu…
FELKA (z przekonaniem): Pewnie! Z całego „Chryzantemu" ty jeden stałeś się sławny!
ALFRED: Dlatego i pismo niepotrzebne i ja, najlepiej, żebym tak dalej nie pisał… O, komedyo ludzka! (W najwyższem wzburzeniu biega po pokoju. Nagle przystaje): Słuchaj, ty, a może miał racyę? może jestem na złej drodze? A może… może nie jestem artystą?
FELKA: Ależ Fredziu…
ALFRED (rzuca się na sofę i prawie wije się z bólu): Jeśli to prawda… jeśli to prawda… Mnie nieraz takie myśli przychodzą do głowy… Tak się boję… tak się wówczas boję… Gdyby tak było — gdybym ja nie był artystą — — (Zrywa się, dziko): Jabym tego nie przeżył!