Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

życiowego. A ty, widziałem, na niebezpiecznej byłeś drodze.
ALFRED: Oho, moralizowanie!
FELKA (staje na progu).
BODEŃCZYK: Cóż to, my dwaj nie możemy już sobie prawdy gadać? A jam teraz więcej podniecony, niż zwykle, bo wiesz…
ALFRED: Wyduś-że nareszcie!
BODEŃCZYK: Czuję, że na dobrej drodze jestem z mojem dziełem! (Prędko): Po raz pierwszy ci to mówię, Alf. Muzyka wczorajsza podziałała… Wyzwoliła we mnie, co chaosem było, ciemnią… Pisałem całą noc. Nie wiem, jak wypadło, ale czuję, że… jasno nareszcie zarysowało się moje widzenie!
ALFRED: Więc idziesz za Tannhäuserem? Wagner ci wskazał Boga?
BODEŃCZYK: Przeciwnie, przeciwnie! Toż Wagner ogromną krzywdę wyrządził Wenerze! Wcale nie za Elżbietą powinien był pójść Tannhäuser, ale właśnie do bogini…
ALFRED: Jakto?
BODEŃCZYK: Do Wenery, bo ona była i jest boginią! Naturalnie nie w tej grocie operowej, gdzie ją Wagner umieścił, jakby w lupanarze… Wiedzieli Grecy dobrze, czemu z głębin morskich wyjść jej kazali! Uważasz, z fal wychodzi, z żywiołu kosmicznego, gdzie wieczne życie szumi, wieczna tajemnica, wieczne najcud-