Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED: Prawda… miałem z kimś mówić, aby wpłynąć na dyrektora… Ale co ja poradzę, powiedz! Żebym to był panem radcą, albo przynajmniej recenzentem wielkiego dziennika… Ale ja zero, cygan, wyrzutek społeczeństwa… Psiakrew, żebym to mógł! Całą tę hołotę sobie do nóg rzucić! Pisałbym sztuki, jakich świat nie widział, a tybyś grała, Feluś, grałabyś, jak anioł. Bo ty talent masz kolosalny — kolosalny, powiadam ci!
FELKA (chwyta go za rękę, całuje): Ty, żebym cię nie kochała, jak kocham, za to jedno jabym za ciebie w piekło…
ALFRED: I pójdziesz do piekła, bo do teatru pójdziesz i grać będziesz, grać… (Trzymają się za ręce). Ja z siebie wyrzucą wszystko, co mi w głowie się pali, będzie krew na scenie, pożoga, namiętność, życie niebywałe, a ty będziesz w tych falach chodzić, jak w burzy z płomieni… Tłumy, tłumy olbrzymie porywać będziemy… dusz miliony… (W upojeniu). Bo my artyści jesteśmy, artyści! Do nas należy panowanie nad światem!
FELKA: Nie mów tak, Alf, nie mów, bo w głowie mi się mąci. Jak pomyślą, że ja… takie nic… (Płacz ją chwyta, lecz go opanowuje). Ale ty się będziesz starał, prawda? Niechby na próbę mię przyjęli… na służącą, pomiataczkę, byle do teatru, do teatru!
ALFRED: Wiesz, mam ideę! Powiem Mi-