Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED: Aa, zdechł pies!
RADCA (rzuca na stół gazetę): Czytajcie panowie, czytajcie! Wiersz częstochowski, a pierwsze litery…
MIROSZ (sylabizuje): Sta-rze-cki du-sza ju- da-szowa! Hahaha!
WSZYSCY: Hahahaha!
STARZECKI (staje nagle we drzwiach. Wysoki, okazały, o szlachetnych rysach, patryarchalnej brodzie. Godności pełen i namaszczenia).
ALFRED: P…pan — tutaj?
STARZECKI: Tak. Poskarżyłem się staremu druhowi, teraz przyszedłem popatrzeć w oczy zacnemu autorowi.
ALFRED (kłania się ironicznie).
STARZECKI: Powinszować zdolności, powinszować!
ALFRED: Niema czego, panie szanowny.
STARZECKI: Jest czego, jest! Zdolności bardzo niepospolite, niema co mówić. Zawierzyłem młodemu człowiekowi, zaufałem… A pan, z za płota… podstępem… nadużywając świętej gościnności…
ALFRED: Zamach skrytobójczy popełniłem.
STARZECKI: Gorzej, sto razy gorzej… moralne morderstwo pan popełniłeś, zabiłeś moje zaufanie do natury ludzkiej, do tego, co mamy najdroższego: do naszej młodzieży!!! Zbliżyłem się do was młodych z otwartem sercem, otwo-