Jednego dnia Jan Valjean zeszedł ze schodów, postąpił kilka kroków na ulicy, usiadł na słupku przed bramą tym samym, na którym w nocy 5 czerwca Gavroche zastał go zamyślonego, i posiedziawszy chwil kilka, znowu poszedł na górę. Było to ostatnie poruszenie wahadła zegaru. Nazajutrz nie wyszedł z domu. Następnego dnia nie ruszył się z łóżka.
Odźwierna, która gotowała mu lichy obiad, trochę kapusty lub kilka kartofli z kawałkiem słoniny, spojrzała na miskę glinianą i zawołała:
— Ale nic wczoraj nie jadłeś, biedny kochany panie!
— Owszem — odpowiedział Jan Valjean.
— Talerz jest pełny.
— Zajrzyjcie do dzbanka z wodą. Jest próżny.
— To dowodzi, żeś pan pił, ale nie dowodzi żeś jadł.
— Ba — rzekł Jan Valjean — a jeżeli mam apetyt tylko na wodę?
— To się nazywa pragnienie, a jeśli się nie je współcześnie, to się nazywa gorączka.
— Zjem jutro.
— Lub na święty Nigdy. Czemu nie dzisiaj. Al-