Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścia. — Twierdza, ale i pułapka — mówił — śmiejąc się Courfeyrac.
Enjolras kazał nagromadzić przy drzwiach szynkowni kilkadziesiąt kamieni „zbytkowych“, jak mówił Bossuet.
Nastało tak głębokie milczenie od strony, z której oczekiwano napaści, że Enjolras kazał zająć każdemu stanowisko bojowe.
Rozdano wszystkim porcje gorzałki.
Jak wczorajszego wieczora, wszystkich uwaga zwróconą była na koniec ulicy, teraz oświecony i widzialny.
Oczekiwanie nie długo trwało. Wrzawa wyraźnie dochodziła od strony Saint Leu, nie było to jednak podobne do poruszeń pierwszego ataku. Brzęk łańcuchów, turkot niespokojny jakichś ciężarów, szczęk spiżu, odbijającego od bruku, jakiś uroczysty harmider, zapowiadały, że zbliżają się straszne żelaztwa. Jakiś dreszcz przenikał wnętrzności tych starych ulic spokojnych, zabudowanych dla żyznej cyrkulacji handlu i idei, a bynajmniej nie przeznaczonych dla potwornego toczenia się kół wojennego rydwanu.
Źrenice wojowników błyszczały dziko wytężone ku końcowi ulicy.
Ukazała się armata.
Artylerzyści popychali działo, osadzone na lawecie; konie były odprzężone; dwóch żołnierzy podtrzymywali lawetę, a czterech pchali koła; inni szli z tyłu za jaszczykiem. Widać było dymiący się lont.
— Pal! — krzyknął Enjolras.
Cała barykada dała ognia, huk był straszny; tumany dymu pokryły armatę i żołnierzy; po kilku sekundach mgła się rozproszyła, armata i ludzie ukazali się znowu; artylerzyści popychali działo naprzeciw barykady, spokojnie, bez pośpiechu. Ani jeden nie został ugodzony. Później dowodzący oddziałem siadł na zadzie armaty i rychtował ją z powagą astronoma, ustawiającego lunetę.