Rzęd kramików pod gołem niebem ciągnął się jak sobie przypominacie, od kościoła do oberży Thenardierów. Ponieważ wkrótce mieszczanie mieli iść na pasterkę, odprawiającą, się o północy, kramy oświecone były świecami w rurach papierowych, co, jak mówił bakałarz w tej chwili siedzący za stołem u Thenardierów, sprawiało „czarodziejski widok.“ Za to, ani jednej gwiazdy na niebie.
Ostatni barak na wprost drzwi Thenardierów mieścił kram z zabawkami dziecinnemi; cały błyszczał od szkiełek, świecidełek i wspaniałych wyrobów blaszanych. Na przodzie straganu, kramarz postawił na kawałku białego obrusa ogromną lalkę, dwie stopy wysoką, ze złotemi kłosami na głowie, w sukni z różowej gazy; lalka miała włosy prawdziwe i oczy emaljowe. Codziennie przechodnie mniej niż dziesięcioletni, rozdziawiwszy gęby podziwiali to cudo; w całem Montfermeil nie znalazła się matka tak bogata lub tak rozrzutna, by ją kupiła dla swego dziecka. Eponina i Anzelma po całych godzinach przypatrywały się lalce; Cozetta także rzucała na nią ukradkowe spojrzenia.
W chwili gdy Cozetta wyszła z konewką w ręku, choć ponura i znękana, nie mogła się oprzeć pokusie i spojrzała na cudowną lalkę, na damę, jak ją nazy-