Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
107
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

Kiedy-niekiedy zbierała resztę sił i mówiła głosem stłumionym:
— Kto jesteś? kto jesteś? Powiedz.
On nic nie odpowiadał.
Biegnąc w ten sposób, a ciągle nadrzeczem, przybyli na plac obszerny; byłto plac la Grève. Pośrodku niego coś się czerniło w kształcie litery T, to była szubienica. Teraz poznała gdzie jest. Mężczyzna zatrzymał się, obrócił ku niej i podniósł kaptur.
— Ach! — wyjąkała zbolała — odrazu zgadłam, że to on!
Byłto alchemik; przy świetle księżyca wyglądał jak własny cień, jak widmo jakie.
— Słuchaj! — rzekł do niej, a ona zadrżała na sam dźwięk tego głosu tak dla niej złowróżbnego. — Słuchaj, jesteśmy na placu Tracenia. Rozmówmy się z sobą. Przeznaczenie oddało nas sobie nawzajem. Ty zawyrokujesz tutaj o mojej duszy, a ja o twojem życiu. Oto plac i noc, za któremi już nic nie widać. Posłuchaj najprzód, co ci chcę powiedzieć. Tylko nie mów mi o twoim Febusie, bo, jeżeli wymówisz to imię...
Tu zachwiał się na nogach, a głos jego był stłumionym i coraz cichszym, chociaż równie gorącym.
— Nie odwracaj tak głowy i słuchaj. Uważaj, co ci powiem. Wyrok parlamentu skazuje cię znów na rusztowanie; ja wyrwałem cię z rąk jego. Słuchaj! szukają cię... zaraz znajdą. Patrz!
I wyciągnął rękę ku Cité. W rzeczy samej poszukiwano cyganki. Krzyki rozlegały się wokoło: „Cyganka! cyganka! śmierć cygance!