Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
101
KOŚCIÓŁ PANNY MARYI W PARYŻU.

Filozof, postawiwszy światło na ziemi, usiadł na posadzce i zawołał, z uniesieniem ściskając kozę:
— Śliczne zwierzątko! dowcipne, grzeczne i uczone! Dżali, czyś nie zapomniała twoich sztuczek? Jak chodzi Jakób Charmolue?...
Czarny mężczyzna nie pozwolił mu skończyć. Zbliżył się do Grintoira i trącił go w ramię. Grintoire podniósł się, mówiąc:
— Prawda, zapomniałem, że nam pilno; przecież, mój panie, to nie racya, żeby w ten sposób przymuszać kogoś. Moja droga, twoje życie i Dżali jest w niebezpieczeństwie. My, twoi przyjaciele, przychodzimy cię ratować. Pójdź z nami.
— Czy w rzeczy samej? — zapytała zmieszana.
— Nie inaczej. Pójdź prędzej!
— Dobrze — wyjąkała. Ale dlaczego twój przyjaciel nic nie mówi?
— Bo taki już z niego dziwak — odpowiedział Grintoire.
Musiała na tem usprawiedliwieniu poprzestać. Grintoire wziął ją za rękę, towarzysz podniósł z ziemi latarnię i poszedł naprzód. Strach odebrał przytomność dziewczynie i pozwoliła się prowadzić. Koza szła wesoło za nimi, zadowolona z widzenia Grintoira; wciąż plątała się pomiędzy jego nogami, że omało kilkakroć nie upadł.
— Otóżto życie! — mówił filozof, potykając się — często najlepsi przyjaciele nas gubią!
Zeszli śpiesznie ze schodów wieży, przeszli przez kościół ciemny i pusty, a jednak rozlegający się odgłosem wrzawy ulicznej i wyszli na dziedziniec przez