Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Archidjakon milczał. Ta lekcja greckiego języka pogrążyła go w zadumę. Młody Jehan, sprytny jak zepsute dziecko, osądził, że nadeszła chwila odpowiednia dla wyrażenia prośby. Głosem więc jak najsłodszym rzekł:
— Mój dobry bracie, czy więc nie kochasz mię już wcale, że się tak srożysz na mnie za parę nędznych kuksów i kułaków, rozdanych w dobrej sprawie, nie wiem już jakim chłopcom i bałwanom, quibusdam marmosetis? Widzisz, dobry bracie Klaudjuszu, że znam się trochę na łacinie.
Pieszczotliwa ta jednak obłuda nie wywarła na surowym starszym bracie Jehana zamierzonego wpływu. Cerber nie dał się złapać na miodowe ciastko. Czoło archidjakona nie wypogogodziło się.
— Do czego to wszystko zmierza? — zagadnął sucho.
— A więc! oto do czego! — odrzekł odważnie Jehan, — potrzebuję pieniędzy.
Na to bezwstydne oświadczenie, twarz archidjakona przybrała wyraz całkowicie mentorski i ojcowski.
— Wiesz przecież, mój Jehanie, że nasza ziemia Tirechappe, razem z czynszem i intratą z dwudziestu i jednej chaty, nie przynosi więcej nad trzydzieści dziewięć liwrów, jedenaście sous,