Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Drabom zapału i męstwa nie ubywało tymczasem. Dwadzieścia już przynajmniej razy grube podwoje zadrżały pod ciężarem dębowego tarana. Okucia trzeszczały, karbowania pękały w kawały, zawiasy skakały na swych hakach, płyty się rozchodziły, drzewo gniecione splotami żelaza sypało się miazgą. Szczęściem dla Quasimoda, daleko więcej było tu żelaza niż drzewa.
Czuł jednak dzwonnik, że się wielkie podwoje chwiały. Widział szałaśników z góry, jak pełni wściekłości i pewnego zwycięztwa, grozili kułakami ciemnemu odobliczu kościoła.
Ażeby odeprzeć oblegających, trzeba było znaleźć coś skuteczniejszego, niż deszcz kamieni i gruzów.
Śród tych niepokojów zauważył dwie długie kamienne rynny, wylewnemi otworami sięgające prawie naczółka podwoi głównych, gdy wierzchołkowe tych rynien gardziele roztwierały się w samym poziomie posadzki krużgankowej, na której stał Quasimodo. Nowy pomysł przyszedł mu do głowy; przyniósł z dzwonniczej swojej izdebki wiązkę chrustu, na chrust położył brzemię dranic, a na to kilkanaście zwitków blachy ołowianej, jedyną amunicję, której dotąd nie zużył poczem zapalił stos kagańcem swej latarni.
Podczas tych przygotowań, kamienie przestały niepokoić hajdamaków. Tłumnie cisnęli się do-