Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiego mroku nic innego nie można było powiedzieć, okrom tego, że były tłumami.
Widowisko miało swą grozę. Pochód ów szczególny, tak starannie ukrywający się w głębokich cieniach nocy, zachowywał milczenie równie głębokie. Nieobjęta ta tłuszcza czyniła na nim wrażenie czegoś podobnego do legionów umarłych; do wojsk z tamtego świata, niemych, posuwających się w zamroczy błękitnawej. Zdawało mu się, że widzi przed sobą postępujące mgły pełne postaci ludzkich, cienie poruszające się śród cieni.
Wówczas wróciły podejrzenia dawniejsze, a obawa zamachu na cygankę stanęła mu w umyśle. W chwili tej krytycznej odbył naradę z samym sobą. Ma‑li obudzić cygankę? ma‑li, ucieczkę jej ułatwić? ale kędy? ulice były osaczone, kościół przyparty do rzeki. Ani ludzi, ani wyjścia. Jedna tylko pozostała droga: dać się zabić na progu katedry, opierać się przynajmniej do chwili nadejścia odsieczy, jeżeli jaka ma nadejść. Jak skoro postanowienie to zapadło, Quasimodo spokojniej zabrał się do śledzenia obrotów nieprzyjaciela.
Tłumy zdawały się co chwila narastać na placu katedralnym. Raptem zabłysło światełko, a tuż za nim siedem czy osiem zapalonych pochodni powionęło nad głowami widm. Quasi-