Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bus sądził więc, że biedna jego Similar oddawna już, od dwóch, od trzech może miesięcy Bogu ducha oddała. Zważmy obok tego, że rotmistrzowi noc wydała się ciemniejszą niż kiedykolwiek, że szczególny ten napastnik, posłaniec, twarz miał nienaturalnie brzydką, a głos grobowy, że dobrze już było z północka, że ulice zaległy pustką niemniejszą od tej, śród której przyczepił się doń mnich upiorny, i że koń jego parskał na widok Quasimoda.
— Cyganka! — krzyknął przerażony niemal, — to waść, mistrzu, nie z tego jak widzę świata...
I dłoń położył na rękojeści swego bułata.
— Prędzej! prędzej! — wołał głuchy, starając się konia za sobą skierować, — tędy właśnie.
Phoebus rżnął go co siły obcasem w pierś samą.
Oko Quasimoda zaiskrzyło. Uczynił ruch, jakby się rzucić miał na kapitana. Ale się prostując rzekł tylko:
— O, masz waszmość szczęście, że cię ktoś kocha.
Położył nacisk na „ktoś“ i puszczając cugle, syknął: — Zmykajże mi teraz waść!
Phoebus spiął konia ostrogami, zakląwszy siarczyście. Quasimodo stracił go z oka w ciemnościąch ulicy.