Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
85

Słowo to podziałało jakby czarodziejskie zaklęcie. Wszystko, co jeszcze pozostało w sali, rzuciło się do okien, wspinało się na mury, by módz wyjrzeć, krzycząc przytem: „Esmeralda! Esmeralda!“ Równocześnie słychać było z zewnątrz głośne okrzyki zadowolenia.
— Co znaczy to słowo, Esmeralda? — mówił Gringoire, załamując ze smutkiem ręce. — Ach! mój Boże! zdaje mi się, że teraz przyszła kolej na okna. Odwrócił się do marmurowego stołu i zobaczył, że przedstawienie zostało przerwane. W tej chwili właśnie miał się pojawić na scenie Jowisz ze swym piorunem. Jowisz jednak stał nieruchomo w drzwiach garderoby.
— Michale Giborne, — wołał poeta, doprowadzony do ostateczności, — co tu robisz? Dlaczego nie grasz? Wychodź na scenę! — Ale jak? — odpowiedział Jowisz, — właśnie przed chwilą jakiś żak zabrał stąd drabinę.
Jeden rzut oka Gringoire’a przekonał go o prawdzie słów aktora. Nie było żadnego połączenia między sceną a garderobą.
— Łotr! — mruczał. — I pocóż zabrał tę drabinę?
— Żeby zobaczyć Esmeraldę, — odpowiedział smutnie Jowisz. — Powiedział: „Jest tu jakaś niepotrzebna nikomu drabina!“ i zabrał ją.