Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 28 —

ścińca, spozierał na wszystkie strony, i zdawał się zabierać do ucieczki lub obrony.
Podejrzenia te nie długo trwały, i nadto były pocieszne, abym się za nie miał urażać: owszem lubiłem na przemiany wzniecać je lub uspokajać, czyniąc sobie igraszkę z dziecinnéj towarzysza mego bojaźni. I tak naprzykład, kiedyśmy raz rozmawiali o dzielności naszych rumaków: — Przyznaję, — rzekł, — że wasz lepiéj galopuje; ale co do kłusa, nie wyrówna on mojemu, jak tylko będziemy bliżéj popasu, przekonam pana o tém, gotów się jestem nawet założyć o butelkę porto.
— Zgoda, — odpowiedziałem, — droga równa, ruszajmy.
— Hem, hem! nie mam zwyczaju męczyć konia napróżno, któż wié, co nam się jeszcze przytrafić może? a do tego idąc na wyścigi, trzeba, żeby konie równy miały ciężar; mój zaś, ręczę, dźwiga przynajmniéj trzydzieści funtów więcéj od waszego.
— To mała rzecz, ciężar łatwo rozdzielić. Ile waży wasz tłomoczek?
— Mój tł... tłomoczek?... o! nic wcale.... lekki jak piórko... kilka koszul, kilka chustek, i wszystko.
— Bardzo wątpię, widać, że dobrze obładowany; i poszedłbym o butelkę wina, że całą różnicę ciężaru naszych koni stanowi.
— Mylisz się pan... bardzo się pan mylisz, — rzekł, — przenosząc się zwolna podług zwyczaju na drugą stronę drogi.
— Jeśli panu o to chodzi, idzie więc o butelkę wina, — idzie o dziesięć przeciw jednéj, że władowawszy nawet ten tłomoczek na mojego konia, i tak jeszcze pana prześcignę.