Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 219 —

bię krew młodą i żywą, która nie zna innéj nad sobą opieki jak ostrze szpady.
Gdy to mówił, wyszliśmy na główną miasta ulicę i stanęliśmy przed ogromnym gmachem z ciosowego kamienia, którego okien broniły gęste żelazne kraty.
— Czegóżby nie dał burmistrz i radni Glasgowa, — rzekł znowu mój przewodnik, — gdyby mię w téj klatce z łańcuchami na rękach i nogach osadzić mogli? — A cóżby im z tego przybyło? — Oto zamknąwszy dziś nieszczęśliwego ptaszka z ciężarem stu funtów u każdéj piszczeli, jutro znaleźliby miejsce próżne, a więzień byłby już daleko! — Ale dość tego — chodźmy.
To mówiąc, zapukał do małego przy drzwiach okienka, wkrótce dał się słyszéć wewnątrz głos nosowy jakby ze snu przebudzonego człowieka:
— Kto tam? — Kogo tam szatan nosi o téj godzinie. — Pójdź precz — nie otworzę.
Mocne ziewnięcie, a następnie długa cichość, kazały się domyślać, że po grzecznéj odpowiedzi, zabierano się do spoczynku. — Ale przewodnik mój odezwał się cicho:
— Dugal, Dugal, czyście już zapomnieli o Gregaragh?
— Póki dusza w ciele, nigdy tego nie zapomnę! — wykrzyknął stróż więzienia, i usłyszałem jak skwapliwie porwał się z łoża.
Tu nastąpiła krótka rozmowa językiem zupełnie mi obcym, poczém otworzono jedne po drugich ogromne zamki więzienia, lecz ostrożnie, aby ile można najmniéj sprawić hałasu. Weszliśmy do sieni, z któréj ciasne schody prowadziły na wyższe piętra, a dwa niskie wejścia do dolnego mieszkania. Wszystkie opatrzone były mnóstwem żelaznych zapór i łańcuchów. Na ścianach wisiały tu i owdzie kajdany i inne, bardziéj jeszcze nieludzkie surowéj spra-