Strona:Walter Scott - Rob-Roy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 116 —

będą umieli, aniżeli nieokrzesani tego zamku mieszkańcy; a ja!.... — i zamilkł.
— Czyliż twoje położenie jest tak przykre, że aż zazdrościsz mnie, wygnańcowi z domu ojca, pozbawionemu jego łaski?
— Zważ tylko, — odpowiedział Rashleigh, — żeś zyskał złotą wolność, przez chwilową, jak nie wątpię, ofiarę! — Zważ, iż nabyłeś sposobność rozwijania swego talentu i zyskania sławy, dogadzając własnéj skłonności! — Tak jest: sławę i wolność okupiłeś smutném wprawdzie, ale kilkutygodniowém tylko wygnaniem na północ. — Drugi Owidyjusz w Tracyi, nie masz przecież powodu pisać Tristia, na wzór wielkiego poety.
— Nie wiem, — rzekłem zarumieniony, — jakim sposobem mogłeś się dowiedzieć o ulubioném mojém zatrudnieniu?
— Był tu niedawno posłaniec twego ojca, niejaki Twincall, który mi opowiedział, że tajnie muzom palisz ofiary; i że najlepsi nawet znawcy, poezyje twoje pod niebiosa wynoszą.
— Treshamie! nie skleciłeś podobno nigdy ani jednego wiersza; ale znasz wielu uczniów, czeladników, a może nawet i mistrzów świątyni Apollina; próżność jest ich zwykłą słabością, i ja nie byłem od niéj wolny. Nie zważając na to, że było niepodobieństwem, aby ten młody trzpiot Twincall znał którykolwiek z płodów muzy mojéj, czytywanych niekiedy w kawiarni Buttona, albo, aby potrafił zrozumiéć i powtórzyć zdanie krytyków, którzy uczęszczali do tego przybytku literackich dowcipów, — wpadłem jak ślepy w zastawione sidła; a Rashleigh korzystając z mojéj łatwowierności, począł mię usilnie prosić, abym mu ukazał próby pióra mego.
— Musisz koniecznie, — rzekł, — poświęcić mi jeden