Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Wysoko weszło słońce i zajrzało do groty. Diokles spał z rozwartemi oczyma i ustami. Spał na wieki.
Po upływie dni paru, gdy nie dał znaku życia, odniósł go syn do kamiennej trumny na szczycie skał, złożył tam pieszczotliwie i wielkim, ociosanym głazem przywalił.
Teraz był sam w pustyni.
Serce jego pełne było świętego żalu, a dusza na wieki przyrosła do grobowca na skalnej wyżynie. Tajemna, głęboka, niewiadoma siła przyciągała go do tych kamieni na górze, jak bryła bursztynu przyciąga kruszynę źdźbła słomianego. Szedł tam co wieczór i o świcie, siedział w zadumaniu, pełen wzruszenia, które nigdy nie słabło. Lecz w ciągu dnia, gdy się imał pracy, ogarniały go podniety niespokojne i dzikie żądze w nim się burzyły. Tchnęło weń z obszaru, na który padał wzrok, pragnienie, żeby iść, iść daleko, w tę stronę, dokąd chodził ojciec. Wtedy duch jego młody trząsł się i kipiał aż do dna, jak siwe, straszne, oszalałe morze, gdy w nie runą wichry z północy i wichry z południa.
A kiedy zasępiło się niebo i słońce, blask utraciwszy, stało, jak krąg fioletowy; gdy szare powie-