Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tym sposobem marzenia Marysi pękły jednego pięknego poranku, pękły niby bańka mydlana dotknięta brutalną ręką rzeczywistości. Wyszła z tej celi nienawistnej, ale na to tylko, ażeby wejść do innej i tam odsiedzieć naznaczoną karę.
Nie rozpaczała jednak. Przyszła jej w pomoc dziecięca wyobraźnia, żywość natury, sama nawet gwałtowność usposobienia, a wreszcie obojętność na los własny, wyrobiona nędzą. Tu czy tam zresztą, co jej to znaczyło. Przygotowaną była do życia bez jutra, do troskania się tylko o obecną chwilę.
A potem nie była tutaj zamkniętą pomiędzy dwiema nieznośnemi kobietami, jak to miało dotąd miejsce w więzieniu śledczem, na Pawiej ulicy. Zamieszkiwała wielką salę wraz z całą partyą kobiet, miała mnóstwo towarzyszek i jajakich jeszcze!
Lotny jej umysł urabiał się według otoczenia i zmysł naśladowniczy wspomagał ją w tem znakomicie. Z dniem każdym stawała się mniej podobną do dzikiego dziecka, jakiem była dotąd. A w rok później, jeżeli wspomniała sobie o marzeniach, jakie snuła, gdy myślała, że będzie majstrową zamożną, żoną Jóźka, który w jej wyobraźni przybrał postać dobrego rzemieślnika, śmiała się na całe gardło. Rzemieślnik i żona jego przecież pracować muszą, czy to można marzyć o pracy jak o szczęściu, a ona zamiast