Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie obchodziła ich więcej niż adwokata. Słuchali z uśmiechem niedowierzania energicznych zaprzeczeń Marysi i przemowy jej obrońcy. Mieli już dość sposobności przekonania się, iż kradzieże świadków nie miewają zwykle i że w obec wymaganych dowodów prawnych, każdy złoczyńca był niewinnym i czystym jak kryształ. Słyszeli też ze wszystkich stron skargi na zwiększenie liczby przestępstw, słyszeli że obwiniano o to ciągle wprowadzoną świeżo reformę sądową, że zarzucono nowym sądom szczególną względność, mianowicie dla oskarżonych o targnięcie się na cudzą własność i postanowili od pewnego czasu brać rzeczy surowiej niż to dotąd czynili. Maryś mogła paść ofiarą tego zwrotu do energiczniejszego wymiaru sprawiedliwości.
Maryś była jednak tak mała, wątła i drobna, iż niepodobna było postępować z nią jak z osobą odpowiedzialną, a tymczasem pewność mowy, śmiałość zaprzeczeń, przytomność w tłómaczeniu, świadczyły, że była to istota, na którą należy zwrócić baczną uwagę.
Sędziowie wyszli z sali na naradę. Narada ta nie trwała długo. Jeden z nich bowiem bieglejszy od nich w sprawach krajowych i z tego powodu mający pewną przewagę nad towarzyszami, przypomniał sobie, że są jakieś osady rolne dla małoletnich przestępców, do których należy posyłać dzieci dopuszczające się kradzieży.