Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

townie, bo widziałem, jak ten wyraz odbił się piorunującem wrażeniem na twarzy Jacentego.
Zagadniony rzucił nazwisko nieznane, które nic mi nie objaśniło i dodał:
— To stara historya! Od czasu, jak pani X. owdowiała, mówiono zaraz, że stara się o nią młody N.; teraz kończy się żałoba, on się oświadczył, piękna wdowa go przyjęła, nie darmo zapisał się pierwszy w szeregu jej wielbicieli.
Mój przyjaciel słuchał, słuchał jakby skamieniały; usta jego poruszały się bez dźwięku, jakby chciał zaprotestować przeciwko pierwszeństwu praw, które narzeczonemu przyznawano, a w oczach jego wyczytałem wyraźnie, że on kochał ją daleko dawniej.
Łódź unosząca narzeczonych, przepłynęła; on patrzał za nią jeszcze, jakby w sinej dali fal wiślanych rysował się dla niego obraz. Zapomniał, po co tu przyszedł. Wziąłem go pod rękę i wyprowadziłem z przystani; potem poszliśmy ku miastu, pozwolił powodować sobą, jak dziecię. Był pognębiony, ramię jego ciążyłona mnie ołowiem, tylko kiedy skierowałem się ku mieszkaniu, zwrócił się w przeciwną stronę, do pracowni. Coś go tam ciągnęło, zapewne owe główki, które wyglądały ze ścian i kątów wszystkich szafirowemi oczami.
Poszliśmy więc do pracowni. Klucz miał w kieszeni, otworzył ją i przy niepewnem świe-