Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w niem nakształt białego puchu, tylko puch ten był lodowaty, przywierał do ciała i mienił się w wielkie krople wody. Chłopak w swojem nędznem ubiorze, drżący od stóp do głowy, myślał o tej ciepłej izbie, z której go wygnano i o matce także, co nie powiedziała mu jednego dobrego słowa. Serce mu się ściskało, płynęło coś po twarzy i nie wiedział sam, czy to były łzy, czy śnieg topniejący.
Trwało to jednak krótko.
— Co mi tam — szepnął przez zaciśnięte zęby.
Przypomniał sobie, że miał rubla, który pozostał dotąd w jego pięści ściśniętej. Podniósł głowę i rozśmiał się, pokazując białe zęby.
— Z tem przecie nie zmarznę — powiedział do siebie.
Przechodził właśnie koło szynku, w którym słychać było katarynkę i gwar ludzkich głosów. W szynku Stasiek bywał już nieraz, bo gdzież miał się rozgrzać, kiedy mu zimno dokuczyło. Wsuwał się tam jednak zwykle nie śmiało, jak to czynią biedacy, bo nie zawsze mógł zapłacić za kieliszek wódki; dziś za to wszedł z podniesioną głową, miał za co używać i jeszcze mógł drugich częstować.
Kiedy szynk zamknięto, był w dobrem koleżeństwie ze stróżem, który spał w sieni na tapczanie i przygarnął go pod swój kożuch.