Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dał je dziewczęciu jakby mu dłoń paliły i pospiesznie wysadził ją z wagonu.
Przez okno widziałam wszystko, on to spostrzegł, płomienny rumieniec oblał mu czoło spuszczone, ale podniósł je wnet z rodzajem urągania.
— Ha! — wyrzekł znowu, z odcieniem głosu, w którym drgał sarkazm rozpaczy, ha! I rzucił rękami, jak to czyni topielec chwytający się deski zbawczej na głębinie, gdy ta mu się z rąk usuwa.
Teraz zaczął przeglądać wsiadających i wysiadających z wagonu, nie z prostą uwagą, jak to czynił dawniej, ale z jakimś przebiegłym wyrazem, jakby badał ich usposobienia, a gdy jeden z przejezdnych wysiadł w połowie kursu, on nieznacznie wyciągnął rękę po jego bilet, i bilet ten dał potem komu innemu.
Odtąd czynił tak zawsze, często zapominał wydawać reszty i wydając mylił się na swoją korzyść. Powoli z czoła jego zniknął wstyd, z oczów szlachetna duma. Sterany, sponiewierany był już tylko cieniem dawnego człowieka.
Można mu było teraz ubliżać bezkarnie, znosił pokornie obelgi, żarty, szyderstwa, których mu nie szczędzili wyzyskiwani, jak głodny pies znosi razy — bez szemrania.