Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! — wyrzekł przez zaciśnięte zęby.
I zrobił ruch taki, jakby wszystko już było mu obojętnem na świecie, jakby zwyciężała go jakaś potęga, której opierał się dotąd.
Przez kilka dni następnych wsiadając do wagonu, z pewną trwogą szukałam oczyma pana Hieronima, bo lękałam się czy w skutek owego zajścia nie utracił posady.
Ale kuzyn naczelnika ruchu okazał się wspaniałomyślnym, albo też próżną groźbą, chciał steroryzować biednego konduktora, zajście nie miało żadnego widocznego następstwa.
Jednak od dnia tego pan Hieronim okazał się zupełnie innym człowiekiem. Był niby ten sam, a odmienny, jakby coś w nim zamarło, coś istnieć przestało. Przybyło mu od razu kilka lat wieku, nigdy płomień żaden nie zabłysnął odtąd w jego źrenicach, czoło nie rozjaśniło się wyrazem pogody, dumy, godności własnej. Czuł zapewne, że utracił do nich prawo.
Nie mogłam się nawet dowiedzieć, czy chore dziecko wyzdrowiało, czy umarło, bo pośpiesznie dawał mi bilet, nie zwracając na mnie uwagi, nie podnosząc oczów, jakby widok mój sprawiał mu przykrość i lękał się usłyszeć mego głosu.
Odtąd wyglądał już zawsze na pognębionego starca, w którym troska gryzła powoli wszystkie ludzkie uczucia, aż je ostatecznie strawiła bez śladu. Kiedy stał pochylony na-