Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Maryś! — zawołał.
Nie obejrzała się — szła dalej.
— Maryś! Maryś! — powtórzył żałośnie.
Ten dźwięk wyraźny w głosie dotknął ją, zadrasnął w serce.
Ona nie chciała robić mu przykrości.
Przybiegła napowrót, oczy jej błyszczały jak węgle rozżarzone.
— Cóż? spytała krótko, jakby rachując się z czasem.
Józiek patrzył na nią teraz miłosiernemi oczyma, jak pies oczekujący pożywienia z ręki gniewnego pana, a wzrok ten musiał być wymowny, bo wzruszyła ramionami i odpowiedziała bez namysłu:
— Przecież wiem, żeś głodny, muszę ci co przynieść.
— No, przynoś, przynoś! — mruknął uspokojony nie zatrzymując jej dłużej.
Ona też pomknęła teraz szybko jak strzała.
Zmieniła jednak drogę, którą szła poprzednio, nie myślała już iść do żony czeladnika i posługiwać jej za obiad, bo szło już nie o nią samą, ale o Józka.
Skierowała się ku zamożniejszej dzielnicy miasta, ale nie poszła na Senatorską ani na Miodową ulicę; ulic tych pełnych zbytkownych sklepów, unikała zazwyczaj, bo sklepy te nie miały dla niej żadnego znaczenia; szła ku Długiej, ku Freta, tam, gdzie stragany lub skle-