Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tam widać było przynajmniej ludzi, a jakkolwiek okazali się dla niej niemiłosierni, przecież najniemiłosierniejszym w tej chwili zdawał jej się mróz, który gryzł jej ciało, przejmując ją coraz dotkliwszym bólem. I przyszło jej na myśl, że ci ludzie, co tam byli za temi jasnemi szybami, co przechadzali się po ciepłych, wysłanych kobiercami pokojach, lub siedzieli około płonącego ogniska, gdyby chcieli tylko, gdyby raczyli jej pozwolić się ogrzać w najnędzniejszym zakątku swego mieszkania, mogli uratować życie jej i dziecku.
Nagle, gdy tak wpatrywała się w jasne okna, przypomniała sobie dom, znajdujący się o parę kroków dalej na Senatorskiej ulicy, i właścicielkę charcika, i to, co zamierzała uczynić, teraz snuło się niewyraźnie w jej zmąconej myśli.
Wypadki same popychały ją do tego, przed czem wzdrygało się serce. Czuła, że jeśli nie poweźmie szybkiego postanowienia, dziecię skostnieje w jej rękach.
Rozpacz nie namyśla się długo. Za chwilę biegła znowu około kamienic nierównym krokiem, chwiejąc się i słaniając, aż stanęła przed domem, zapamiętanym dobrze.
Brama była otwarta, wyjeżdżała z niej właśnie jakaś kareta. Ona skorzystała z tego, by przemknąć się niepostrzeżona. Przechodząc jednak, rzuciła wzrok do jej wnętrza i przeko-