Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I niceś nie zmajdrowała? pytał dalej patrząc jej w oczy.
Zawstydzona spuściła głowę, czuła, że Józiek śmiać się z niej będzie.
— Niezdara — mruknął przez zęby. — Niezdara — powtórzył ze wzrastającem oburzeniem. Niby to zręczna kieby kot. Rękę ma taką co jej nikt nie poczuje, gdy komu do kieszeni wścibi...
Słysząc te wymówki, stała cała w ogniu; on widząc to, przewodził dalej jakby miał do tego jakie prawo.
— Tłok był w kościele, widziałem, ludzie szli i szli, a ty co? bojałaś się pewno?
Oczy dziewczyny zabłysły dumą.
— Co miałam się bać....
Bojałaś się — powtórzył coraz gniewniej Józiek — bo inaczej, któżby ci przeszkodził. Baba zawsze babą.
Spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem, jakby poczuła wyrządzoną sobie obrazę.
— Otóż pokażę ja ci — zawołała.
Ale Józiek przerwał jej ze śmiechem:
— A no, co? gapiłaś się pewno?
Przybierał z nią ton surowego zwierzchnika!
Ona nie odpowiedziała nic, pozwalała mu się łajać, nie powiedziała ani słowa na wytłomaczenie siebie.
Była upokorzoną, poniżoną we własnych