Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pogróżki swoich gospodarzy. Podeszła cicho do dziecka, wzięła je na ręce i przycisnęła do skostniałej piersi, a widząc, że chciwie poruszało usteczkami, chciała je nakarmić. Ale mleka miała tak mało, że dziecię uspokojone na chwilę, zapłakało znowu, aż zmordowane próżnemi usiłowaniami zasnęło niespokojnie.
Ona trzymała je w ramionach, siedząc na brzegu tapczana, milcząca, nieruchoma, zapatrzona w ten bezmiar nędzy, który pochłaniał ją zwolna. W myśli jej zmordowanej przesuwały się obrazy niewyraźne, przeszłości obecnej chwili a nad niemi niby zmora dręczyła ją trwoga nieubłagana, trwoga tego jutra bez nazwy, które czekało ją i dziecię.
Gdyby tak była mogła zamknąć oczy i nie otworzyć ich nigdy więcej! Porywało ją poczucie zupełnej bezsilności wobec strasznej grozy położenia.
Nagle dziecię zapłakało znowu tak żałośnie, iż ocknęła się jakby ze snu okropnego, a w piersi jej wyczerpanej zrodziło się pragnienie uratować je przynajmniej od głodowej śmierci, od powolnego konania.
Wówczas w pamięci jej stanęły wszystkie szczęśliwe matki, co z uśmiechem dumy i radości prowadzą za rączkę rumianą istotkę, która się do nich uśmiecha. Oh! gdyby ona taką matką być mogła, pracowałaby, praco-