Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kły młode matki, kiedy żadna troska nie ćmi im wesołej myśli.
Wśród tej wesołej wrzawy czas biegł szybko, nadeszła pora obiadowa i wraz z godziną oznaczoną pan domu powrócił z bióra, w którem pracował.
Zanim jednak wszedł do saloniku, zkąd dochodziły go głosy żony i dzieci, zatrzymał się czas jakiś w przedpokoju niepostrzeżony przez nikogo, gdyż klucz od zatrzasku miał przy sobie. Nie zatrzymał się przecież jedynie, ażeby przyjrzeć się i przysłuchać zabawom rodziny, lub też zejść ją z nienacka. Potrzebował sam spocząć chwilę, ułożyć twarz i postawę, ażeby tej wesołości nie spłoszyć.
Był to człowiek młody jeszcze, wysoki i szczupły, z włosem rzedniejącym nad czołem, którego rysy nosiły wyraz inteligencyi i energii. W tej chwili jednak znać było na nim znużenie śmiertelne i zupełne wyczerpanie, kontrastujące dziwnie z wiekiem, a wreszcie z wyrazem woli, która widniała w silnie oznaczonych rysach, w charakterystycznych liniach brody, w zaciśniętych wargach.
Stał czas jakiś oparty o ścianę, jakby nie miał siły krokiem dalej postąpić, przyciskając ręką serce bijące gwałtownie, tak iż można było dostrzedz, jak uderzenia jego podnosiły rytmicznie zapiętą szatę. Pot kroplisty wystąpił mu na