Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie szli na cmentarz, szedłem wraz z nimi. Po kilku latach tułaczego życia, znalazłem się znowu w Warszawie. Miejsce pobytu obchodziło mnie mało, bo tutaj jak i na całym świecie nie miałem żadnego serdecznego węzła.
Był to smutny, pochmurny dzień, pełen wilgoci i chłodu; na niebie rozpościerały się chmury, podobne do grobowego całunu, a ziemia czarna, błotnista, zdeptana, była jakby powleczona kirem. Drobny deszcz siekł w oczy niesiony wiatrem, który chwilami zadął mocniej, strącał z głuchym szumem gałęzie drzew na cmentarzu, otrząsał z nich liście uwiędłe, a te słały się zeschłym kobiercem na ścieżki i płyty grobowe. Ten cmentarz i te groby nie zajmowały mnie więcej niż zajmować mogą prochy obojętnych ludzi. Mogiły wszystkich moich burze losu rozproszyły po szerokim świecie, nie miałem komu zawiesić tutaj wieńca pamięci na krzyżu. W życiu mojem była pustynia wielka, a w sercu?...
Po co ja tutaj przyszedłem? Chyba dla tego, by srożej uczuć sieroctwo; ja nie miałem na własność nic, nic wcale, nawet kilku łokci ziemi, któraby zawierała prochy ukochanych,