Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie mógł wyjechać, jak to zwykle czynił, wcześniejszym pociągiem z Warszawy i myślał, że gdyby nie to, byłby już w tej chwili przy narzeczonej i patrzał w jej siwe oczy, że zapewne wyglądano go, oczekiwano z herbatą i byłby chciał przyspieszyć bieg koni, które posłuszne woli jego, biczowi woźnicy, czy też przeczuwając burzę, rwały z kopyta.
Jakże ten świat cały tchnący wiosennemi woniami wydawał mu się piękny, drgało w nim każdem tętnem rozkipiałe życie i nęciło wszystkiemi powabami.
Był młody, był w pełni sił i rozwoju, dobił się wczesnej sławy, kochający, kochany, wszystko mu się wiodło, wszystko uśmiechało bogatą przyszłością.
Gdyby mu kto był w tej chwili wspomniał o śmierci, byłby roześmiał się i zapytał:
— Alboż to się umiera?
Wjeżdżali właśnie do lasu, kiedy rozległ się daleki huk grzmotu i konary drzew zaszumiały gwałtownie poruszone nagłym wichrem.
Woźnica obrócił się na koźle.
— Wartoby zanocować — rzekł wskazując boczną drogę, wiodącą do blizkiej wioski pod lasem.
— Zanocować! oszalałeś — zawołał adwokat, którego ogniste gromy nie zatrzymałyby w tej chwili.