Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wódka, a nawet gospodarz wyszedł z alkierza, gdzie widocznie był ukryty.
Znalazł się i posiłek. Gospodyni smarzyła jajecznicę z kiełbasą, a koło północka Czarny Grzela z Jędrasem, jak dobrzy towarzysze, poszli w las.
Nazajutrz rozeszła się wieść, że skradziono walizę podróżnym, przejeżdżającym koło Sękocina, i że dwaj ludzie napadli na starozakonnego kupca, który tylko przytomności umysłu woźnicy i dobrym koniom winien był ocalenie.
Jędras do Maliniec nie powrócił. Nie miał tam nikogo swojego, nie tęsknił do ludzi, ni do miejsca, za chałupę starczył mu kąt każdy, a lasy otwierały mu swoje głębie. Z towarzyszami szło mu dobrze. Czarny Grzela był głową i potrzebował właśnie takiej dużej, silnej ręki, jak jego. Więc zostali razem.




Młody adwokat, wśród nawału spraw, zapomniał szybko o swoim pierwszym kliencie, lub jeśli pomyślał kiedy o nim, to wracał mu do pamięci dzień tryumfu, dzień, w którym zdobył sobie rękę ukochanej.
Nadszedł oczekiwany maj, zbliżał się dzień ślubu, w wigilię jego dopiero adwokat, którego tysiące przygotowań i interesów zatrzymywało w Warszawie, jechał do rodziców narzeczonej.
Wieś ich odległą była od Warszawy, konie