Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiązanym. Od dziecka obiegał lasy lub pasał trzody, a lasy te dostarczały mu zwierzyny, którą łowił w sidła i owoców rosnących dziko. Nie przywykł był zostawać pomiędzy czterema ścianami i bił się w nich jak zwierz w klatce.
Nie mówił nic, nie skarzył się, bo coś w naturze jego opierało się skardze, a zresztą na cóż się miał uskarzać. Współtowarzysze, obyci z więzieniem, nawykli do niego, śmialiby się... ale kiedy wpatrzył się przez zakratowane okienko w błękit nieba, to byłby chciał jak ptak wyfrunąć stąd jednej chwili.
Nieraz, kiedy siedział na swoim tapczanie przez całe godziny milczący i ponury, to myślał tylko o tem, że mury te były grube, a przecież drągiem żelaznym rozbićby je można; że krata mocna i okienko wysokie, a przecież są pilniki, coby je przecięły i linki, na których spuścićby się można. Nie próbował przecież ucieczki, bo sam nie wiedział jeszcze, co z nim będzie. Tylko wzrok jego co raz bardziej ponury świadczył, że był to jeden z tych więźniów, co nie znoszą niewoli, co nie ustają w usiłowaniach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, ani na karę żadną, i albo wydostaną się na swobodę, albo umrą, nie mogąc znieść zamknięcia.
Twarz jego pospolita z pozoru, przedstawiała przecież charakterystyczne cechy. Nie było w niej żadnych miękkich rysów, ale za to potężne instynkta drgać się zdawały w szero-