Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powracały one do niego we snach a nawet długi czas dość mu było zamknąć oczy, ażeby widzieć znowu śliczne twarze, smukłe kibicie i jasne suknie, słyszeć dźwięczne głosy, perłowe śmiechy, uderzenia nóżek o ziemię i rytmiczne falowanie szat w tańcu.
Był to obraz wyryty wyraźnie w jego mózgu, obraz, z którego zapewne nie umiałby zdać sprawy, ani nawet odpowiedzieć dokładnie, ale który teraz, wobec tej publiczności oblanej potokami światła, powrócił mu nagle do myśli i zarysował się w oczach na kształt kliszy fotograficznej, uwydatniającej się pod wpływem właściwej reakcyi.




III.

Tylko trudno mu było zrozumieć, co on tutaj robił w tej wspanialej sali, wśród tego świetnego zgromadzenia. Powiedzieli mu wprawdzie, iż sądzić go będą, ależ to przecież nie dla niego roztoczono ten cały przepych. W lesie nikt nie wiedział, że biedny chłopak w zgrzebnej koszuli przypatrywał się zabawie państwa, a tutaj? Tutaj zapewne nie widziano go także. Ale w takim razie, dla czego wprowadzono go tu, dla czego posadzono na tej ławce?
Nie mógł tego pojąć. To co słyszał, nie objaśniało go wcale. Widział na stole pałkę i pugilares Arona, widział ludzi z Maliniec, któ-