Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

twarz uderzyła mnie nieujętym wyrazem cierpienia, kibić zeszczuplała i nabrała wdzięku, którego brakło jej dotąd. Musiała nie jedną noc czuwać przy mnie, bo ślady zmęczenia widne były na jej całej postaci; głowa jej wspartą była na moich poduszkach, oczy przymknięte. Zwyciężona ciszą i trudem, zasnęła przy mnie, w jakiejś dziwnie wdzięcznej, zaniedbanej postawie. Światło lampy padało prosto na jej twarz bielszą od poduszek, na których leżała, i po których rozsypywały się jej czarne włosy; długi cień rzęsów padał na policzki wychudłe.
Ta kobieta, pod ręką nieszczęścia, wyszlachetniała, uduchowniła tak, że zaledwie mogłem w niej poznać ową wspaniale piękną istotę kwitnącą niegdyś, ów ideał bezmyślnego ciała.
Patrzyłem na nią, przejęty dziwnem rozrzewnieniem, czułem, że tę zmianę spowodowały niepokój, czuwanie, a nadewszystko miłość ku mnie, i przyciągany magnetyczną siłą chciałem złożyć pocałunek na jej czole, ale nie miałem siły. Jednakże ten lekki szelest, jaki uczyniłem, przebudził ją; zwolna, ostrożnie podniosła głowę, i spotkała mój wzrok utkwiony w niej.
— Melanio, szepnąłem tylko.
Ona uśmiechnęła się do mnie łzawo i położyła palec na ustach, dając mi znak milczenia.
— Melanio, powtórzyłem, i chciałem ująć jej rękę, ale znowu siły odmówiły mi posłuszeństwa.
Melania zrozumiała, pochyliła się ku mnie, rozgarnęła mi włosy na czole lekką dłonią i podała mi napój przygotowany. Byłem bezsilny i posłuszny jak