Przejdź do zawartości

Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dok wzdrygnęła się lekko, znać nie spodziewała się mnie zobaczyć i chwilę zdawała się namyślać jak powitać, ale wahanie to trwało krótko,
— Panu już lepiej jak widzę — wyrzekła zwykłym głosem — niepotrzebniem się zatrwożyła i posłałam po panią Melanię.
Te słowa dotknęły mię do żywego, w tej chwili żona była ostatnią z istot, które widzieć pragnąłem. Jednak zdobyłem się na spokojność.
— A więc dobrze, — pochwyciłem — zanim Melania powróci pozwól mi pani pomówić z sobą, wysłuchaj mnie, a jakabądź będzie odpowiedź twoja, więcej nie usłyszysz z ust moich słowa jednego.
— Czyż nic nie zdoła wstrzymać próżnych słów i czczych myśli? — zapytała poważnie — czy jesteś pan tak bardzo rozpieszczonem dzieckiem, że koniecznie każdej fantazyi myśli dogodzić musisz?
— Augusto, — odparłem smutnie — krzywdzisz mnie i siebie podobnem słowem. Bóg widzi, że cię kocham całą siłą zbolałego serca, że cię czczę duszą całą, słowem, że istność moja cała należy do ciebie jednej. Nie obrażaj się, pozwól mi skończyć.
— Tyle razy słyszę z ust pana słowa nieszczęścia i cierpienia — rzekła z lekkim pogardliwym uśmiechem, — ale ja tego zrozumieć nie mogę, bo świat cały uśmiechać ci się powinien. Bawisz się pan w boleść jak dziecko nieuważne, nie znając widma, które wywołujesz; strzeż się pan, by cię Bóg nie ukarał rzeczywistem nieszczęściem.