Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciekawem okiem; Melania łajała ją zcicha. Augusta przypatrywała się dziecku z jakiemś dziwnem rozrzewnieniem. Obejście jej było swobodne lecz poważne, ta kobieta miała rodzaj pewności siebie i razem zapomnienia o sobie, którego nigdy w życiu nie spotkałem w nikim, a które od razu stawiało granice odkreślające ją od ogółu. Znać było, że patrzyła nie na drugich ale w siebie samą, że każdy jej czyn, każde słowo, było owocem przekonania, rozlewało w koło tę niezmąconą harmonię, będącą jej własnym udziałem.
Patrzyłem na nią z daleka zdziwiony i zajęty, nie zdając sobie sam sprawy z zajęcia mego. Powoli Zosia zbliżyła się do niej, zawiązała się cicha rozmowa, głowa jej pochyliła się na czoło Zosi, i te dwie rozkwitłe twarze, uśmiechnione jedna bezmyślnym uśmiechem dziecka, druga pogodnym i cierpliwym uśmiechem niewieścim, przedstawiły się oczom moim jako cichy ideał szczęścia i wdzięku. Zamyśliłem się patrząc na nie, i zamyśliłem tak długo, że w końcu Melania zbliżyła się i dotknęła lekko ramienia mego. Obejrzałem się do koła, byliśmy sami.
— O czemże tak? zapytała moja żona.
Nie odpowiedziałem jej nic, bo i sam nie wiedziałem co odpowiedzieć, budziłem się jakby ze snu i marzeń moich, których nie mogłem sformułować od razu: ale nigdy bardziej jej widok nie wydał mi się fałszywym dźwiękiem w mojem życiu.
— Jak ci się podoba, pytała dalej, nauczycielka Zosi?
— Nie wiem jeszcze, odparłem niecierpliwie, chcąc jej się pozbyć jak najprędzej, tak krótko ją widziałem.