Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Adryanie, rzekłem tak cicho, że Augusta usłyszeć mię nie mogła, odprowadzając go na bok o kroków kilka, o to list pisany do ciebie przed kilku tygodniami. Otworzyłem go w chwili szaleństwa i upadku, przebacz mi, zrozumiej go, zrozumiej to co było w sercu Augusty, a czego ona napisać nie mogła. Bądź szczęśliwym jak nim być powinieneś, jakeś nim być godny.
I oddaliłem się nie czekając odpowiedzi, zostawiając zakochanych, bo mimo postanowienia i słowa moje, widok ich dwojga był mi za ciężki.




Nie dokonywa się tak w jednej chwili przeistoczenia moralnego, trzeba mi było nieraz jeszcze podjąć ciężką pracę duchową, nieustannie czuwać nad sobą, by z krain mglistych marzeń, rozpieszczonych bólów, namiętności kapryśnych, powrócić do codziennych warunków bytu i podołać im.
Gnany niepokojem wewnętrznym, długo błąkałem się po ulicach parku, aż w końcu powróciłem do domu i wszedłem do pokoju Zosi. Melania była przy niej. Zosia jeszcze trochę mizerna, ale już z żywem okiem ze swobodnemi ruchami, bawiła się u jej kolan, wesoła jak ptaszek. Ten widok wrócił mi odwagę. Melania patrzyła na nią z wyrazem słodyczy, rezygnacyi, pogodnego cierpienia, który teraz napiętnował jej rysy duchową pięknością.
— Mamo, mówiła Zosia, czy mogę wyjść dzisiaj do ogrodu?