Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w zbitej nieregularnej masie, rwali na swych malenkich konikach Pandurzy, dzika, niesforna jazda, ubrana najdziwaczniej, uzbrojona najrozmaiciej, w spisy, szable, łuki, karabinki. Biegli oni także co koń wyskoczy, strzelając w pędzie, a strzały ich i kule poczęły gwizdać dokoła. Janek czuł, że pod nim nogi się chwieją — był przekonany, że książę a z nim jego garstka ułanów zginie bezwarunkowo. Otoczeni ze wszech stron przez przemagające siły, czyż zdołają się obronić?
— Ach czemuż ja wcześniej nie przybyłem! — szeptał, zamykając oczy i siadając pod słupem bramy, drżały bowiem pod nim nogi — a przytem nie chciał, nie miał odwagi patrzeć na śmierć straszną tej garstki ułanów i księcia.
Przez chwilę, zamknąwszy oczy, słyszał tylko chaotyczną wrzawę, tętent koni, brzęk szabel, huk strzałów i świst kul — gdy nagle ponad tą dziką, straszną wrzawą, rozległ się donośny i spokojny głos księcia:
— Półplutonami na prawo i na lewo — formuj się!
Janek otworzył oczy zdziwiony.
— Więc oni jeszcze żyją — szepnął; i widzi jak ułani ze spokojem i szybkością złamali się na dwie równe części, jak jedna połowa frontem stanęła do huzarów Lampego, druga do dzikich Pandurów, a na czele tej ostatniej z obnażoną szablą w ręku, z okiem iskrzącem się ogniem, rozpłomie-