Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyk i zrzucił zuchwałego szczura. Odetchnął, ale zaraz przestraszył się własnym krzykiem, który powtórzony tysiącznem echem w pustym i długim lochu, rósł do potęgi gromu. Jakoż na świetlnej plamie na murze zarysował się jakiś cień i Janek wyraźnie usłyszał słowa żołnierzy mówiących po niemiecku:
— Słyszałeś Hans ten krzyk?
— Słyszałem.
— To tu, za tem okienkiem ktoś krzyczał... tam jest piwnica, tam ktoś być musi.
— A może i jest kto — odrzekł drugi.
— Hm! trzeba by dać znać kapitanowi.
— Ej po co... głupstwo, lepiej śpijmy. Może nam się zdawało, teraz jest cicho... deszcz leje jak z cebra, mogło nam się przewidzieć.
— Ha, może — śpijmy!
Janek podczas całej tej rozmowy, stał, przytulony do ściany, drżący jak liść osiczyny, tamując oddech w piersi, przerażony do najwyższego stopnia. Czuł, że mu łzy cisnęły się do oczów — przypomniał sobie swą nieboszczkę matkę, która go tak kochała, tak pieściła niegdyś, przypomniał wygodne łóżeczko w swem dzieciństwie, łóżeczko, w którem pod opieką tej drogiej matki zasypiał taki spokojny, taki bezpieczny. Jakaż różnica z tą straszną nocą, w tym ponurym lochu, wśród gromady zajadłych szczurów, z niebezpieczeństwem zdradzenia się na każdym kroku! Potem wspom-