Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tu zatrzymał konia i spojrzał dokoła. Przed nim toczyła swe mętne wody spokojna rzeczka, a za nią wznosił się tuman kurzu i pędziła na pomoc Austryakom nowa kolumna jazdy, którą z boku, niedaleko od Janka stojące trzy armatki polskie smagały ogniem i żelazem. Na stratowaną koło Janka niwę kule padały jak grad, świszcząc przeraźliwie i wyrzucając pod uderzeniem ziemię i piasek w gorę. W tyle wrzała jeszcze bitwa kawaleryi. Huzary i szasery łamali się ze sobą i przełamać się nie mogli.
Ale Janek dojrzał biegnących z boku ułanów polskich. Rwali oni pędem z lancami do ataku, przy których warczały trójbarwiste chorągiewki, a amarantowo-białe kitki ich ułanek wiatr i kule całowały...
Janka zachwycało to wszystko. Potem spojrzał na siebie — był bez czapki, obsypany kurzem, obryzgany błotem, oczerniony prochem, zlany krwią. Z lewego ramienia sączyła mu się krew, widocznie raniony był przez tego huzara, który mu zabiegł drogę. Zrazu przeraził się tem nieco, zresztą na widok krwi niedobrze mu się zrobiło.
Ale odzyskał zaraz dawne męstwo, ujrzawszy, że huzarzy poczynają uciekać za rzekę, zrazu pojedynczo, potem gromadnie, a szaserzy jadą im na karku i rąbią nielitościwie, a ułani kłują ich lancami aż miło!